Forum Prywatne forum WFRP Strona Główna
FAQ Szukaj Użytkownicy Grupy Profil Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości
Forum Prywatne forum WFRP Strona Główna  Zaloguj  Rejestracja
Kto nie umarł ten zdrowy!!!

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Prywatne forum WFRP Strona Główna -> Opowiadania
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Anton
Mistrz Zakonny



Dołączył: 05 Paź 2006
Posty: 290
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Stary Świat

PostWysłany: Pon 19:39, 11 Cze 2007    Temat postu: Kto nie umarł ten zdrowy!!!

Podniósł się na klęczki. Rozejrzał po otoczeniu.
To była krwawa bitwa. Cała jego kompania , licząca przeszło stu chłopa została rozłupana. Na początku wszystko szło dobrze.…

Po drugiej stronie polany, stały w nieregularnym szeregu masy zielonego gówna. Już nie raz jego kompania walczyła z Zielonoskórymi.
Słońce zachodziło, dowódca kompani Bartłomiej von Rintenberg przejeżdżał na swoim koniu przed czterema plutonami kompani. Wezwał swoich dowódców. Potem Ci wrócili do swoich plutonów.
Zaczęli wydawać komendy. Wesper stojąc w drugim szeregu swojego oddziału dobrze go słyszał…
„Będziemy szli lewym skrzydłem…”
Cholera, zawsze idziemy lewym, jakiś przypadek?
„Drugi i trzeci odział będą szli równo obok siebie oddaleni o dziesięć metrów, my o dziesięć od drugiego, po drugiej stronie trzeciego idzie czwarty. Gdy zieloni ruszą czekamy i na rozkaz dowódcy idziemy powoli. Gdy będziemy w odległości pięćdziesięciu metrów mamy się oddalić.
Gdy Zieloni będą już bardzo szybko, środkowe oddziały przyjmują na siebie impet uderzenia. My musimy tego uniknąć, także się nie wyrywać do cholery. Gdy walka się zewrze biegiem walimy w boki zielonych a w razie możliwości w ich tyły. Kurwa no, coś takiego jak w zeszłym tygodniu pod Serkoforem.”

Co poszło nie tak?
Ranni leżeli i jęczeli, kilku ludzi dobijało zielonych, czasem człowieka który nie miał by szansy przeżycia. Inni pomagali rannym kolegom, jeszcze inni ich łupili. Potarł swoją twarz… na ręku została mu krew. Nie czuł bólu toteż zastanawiał się czy to jego. Zaczynał sobie przypominać…

Jego koledzy, zatwardziali wojownicy, weterani podobni do niego szli z przodu. Ci nic nie mówili. Wiedzieli że nie ma po co gadać, co ma być to będzie. Słabsi lub mniej doświadczeni żołnierze szli z tyłu. Ci już też nic nie gadali. Byli za bardzo przestraszeni, modlili się lub po prostu i tak nic by nie słyszeli w odgłosach wydawanych przez instrumenty muzyków.
Zielonoskórzy biegną. Ich żółte oczy błyskają w zachodzącym słońcu.
Nie mają żadnej dyscypliny. Biegną na żywioł. Oddziałowy kazał zwolnic, oddalić się od kompanów z sąsiedniego oddziału…
Zieloni biegną. Dźwięk, jazgot broni uderzanej o broń, przecinającej mięso, łamiącej kości zagłuszył wszystkie inne dźwięki.
Oddziałowy kazał przyspieszyć, już prawie biegli.
Wcieli się w zieloną hordę jak ciepły nóż w masło. Gobliny zdezorientowane tak prostą taktyką szły pod ostrza wielkich mieczy jak jagnięta na rzeź. Wesper przedarł się do pierwszego szeregu i ciął.
Walił swoim mieczem bez opamiętania. Nie celował. W zamęcie bitwy to nie ma sensu…

Rozejrzał się dokoła. Jego dobry przyjaciel leżał obok. Jego wnętrzności wypływały. Ułożenie jego ciała wskazywało na to że cierpiał. Nie umarł od razu. Był ranny i rękoma próbował sobie wsadzić jelita powrotem do ciała. Na marne…

Jakiś wrzask i chrzęsty doszły z drugiego skrzydła walki.
Wesper ciął dalej. Ci zieleni którzy zaatakowali już prawie się kończyli, ale po drugiej stronie polany stali następni. Von Rintenberg wykrzykiwał rozkazy. Odziały znowu stanęły we wcześniej uzgodnionym szyku. Zieloni przegrali pierwszą potyczkę tej bitwy.
Orki wraz z Goblinami ruszyły. Ludzie także.
Starcie. Tym razem nie poszło tak łatwo. Prawe skrzydło przyjęło uderzenie. Plutony najbardziej na prawym skrzydle zaczęły walczyć, pluton Wespera, który miał zajść kolejnych zielonych z boku oraz pluton obok nie dostali uderzenia. Dowódca środkowego oddziału nie związanego z walką rozkazał zaatakować zielonych od boku…

Coraz więcej ludzi stawało na nogi. Wiec może nie było tak źle jak początkowo sądził? Może przeżyła ponad połowa. Często jest tak że ten kto wydawał się martwy wstawał po paru godzinach. Medyk mówił że to szok, dlatego nie wstawali wcześniej. Pies go jebał. Gdzie jest ten przeklęty cyrulik?

Otton von Serbielitz, pełniący służbę medyka w kompani szedł tyłem. Widział całą zawieruchę. Wiedział że coś idzie nie tak. Nie te plutony przyjęły uderzenie. Nie przejmował się tym. W czasie swojej trzyletniej służby przekonał się że nawet najlepszy plan zawsze idzie w cholerę w czasie bitwy. Dobrze że pierwsza potyczka poszła zgodnie z planem.
Jeszcze tylko dwa lata i będzie wolny. Nie będzie musiał walczyć, będzie mógł zając się praktyką gdzieś w Averheim, może w Nuln. Pozna piękną kobietę, będzie miał z nią dużo dzieci…
Otton szedł tyłem, razem z kilkoma ludźmi. Wiedział że nic mu tu nie grozi. Wiedział że zieloni nie mają wystarczająco dużej siły aby przełamać front. Wiedział że nie mają na tyle doświadczenia aby zmusić kompanie do załamania.
Wiedział że Zieloni nie zajdą ich od tyłu, bowiem jakieś trzysta, może czterysta metrów z tyłu stacjonuje kompania zaopatrzenia.
Poczuł jakieś ukucie na plecach. Odwrócił się…

Wesper zaczynał sobie przypominać. Jego oddziałowy postanowił wysunąć się trochę do przodu. Mieli chyba otoczyć cały bałagan walki albo zając się posiłkami zielonych. Przyjaciel Wespera, wysoki na ponad dwa metry, nazywany tyczką coś krzyczał. Co on do cholery krzyczał?
Jakiś Ork podnosi rękę. Usiłuje wstać. Wesper znalazł jakiś nóź. Swój miecz gdzieś zgubił. Jednym ciosem dobił orka…

Tyczka złapał za ramie oddziałowego. Wskazał ręką na północ, dalej na lewe skrzydło. Jakaś wielka chmura bardzo szybko zbliżała się w ich kierunku. Oddziałowy przeformował pluton przodem na chmurę.
Już wiedzieli że łatwo nie będzie. Po chwili ukazała się cała masa Orków dosiadających dzików. Wszyscy zaczęli przeklinać „Orkowa kawaleria psia mac”
Impet uderzenia cofną żołnierzy o parę metrów. Zaczęła się masakra. Averlandczycy swoimi długimi, ciężkimi mieczami cieli ile pary w płucach. Próbowali dosięgnąć Orki, a jak się nie udawało to przynajmniej dzikie bestie. Krew i jucha lała się strumieniami. Pot spływał z karku na krzyż, z krzyża między pośladkami. Ale nie pot był ważny. Tylko krew, której lało się coraz więcej. Zalegała na ziemi w którą nie zdążała wsiąkać.
Krew i jucha, jucha i krew.


Wesper się rozglądał. Szukał przyjaciół, szukał lekarza.
Szukał odpoczynku. Naliczył już trzynastu znajomych, jeden z jego kompani. Wesper podszedł do niego. Spojrzał w zmęczone oczy. To Rom, to była jego pierwsza bitwa…

Rom stał mocno na ziemi. Nie wiedział co się dzieje. Wielgaśne Orki na swych przerażających wierzchowcach dotarli już prawie do niego. Tak być nie może, przecież to jego pierwsza bitwa, a co z tymi z przodu? Jeżeli orki są już tak blisko to co z nimi?
Rom uciekł. To mu się wcale nie podobało, ale jego nogi nakazały mu szybki i zdecydowany odwrót. W czasie tych kilku kroków ucieczki zdążył pomodlić się do Sigmara. A właściwie wypowiedzieć kilka słów prośby.
Zatrzymał się. Zorientował w sytuacji, jeżeli w ogóle można się w niej było zorientować i ruszył. Ruszył na największego Orka jakiego wiedział pośród walczących. Wyciągną przed siebie miecz, zapierając go o bark niczym pikę i biegł. Biegł nie bacząc na nierówności terenu, biegł nie zwracając uwagi na nic. Nie słyszał już nawet hałasu bitwy. Jego miecz wdarł się siła rozpędu w ciało Orka. Rozdarł niezdarną kolczugę i zagłębił się prawie po rękojeść. Ork mimo przebitego ciała uderzył łokciem nadgarstek Roma, który puścił miecz. Druga ręka wielkiego Orka zatoczyła okrąg. Gdyby była w niej broń prawdopodobnie Rom nigdy nie zobaczył by już swojej matki.
Tarcza z trzaskiem grzmotnęła Roma w głowę…



Wesper pomógł wstać Romowi. Zaczął podziwiać tego chłopca.
Gdy zabił tego Orka poszło już łatwiej. Kamraci zielonego nie mieli już takiej ochoty do walki. Mimo że walka dalej była krwawa, zieloni zaczęli się wycofywać. Mało tego, zaczęli bić się między sobą. Walili się śmiało, aż dudniło. I chyba czyn Roma zdecydował o odwrocie kawalerii.
Obydwaj stanęli nad ciałem. Rom przysiadł. Wesper zamkną powieki najwyższemu z kompani…

Oddziałowy jakimś cudem przeżył. Wykrzykiwał rozkazy. Starał się zebrac swój pluton. Po kilku minutach udało mu się
„Nie gonić gnoi sukinsyny. Zebrać się do cholery! No już na jaja Sigmara, kurwa nie opierdalac się. Kto nie umarł tez zdrowy!!!”
Oddział liczący blisko trzydziestu chłopa przed bitwą teraz zebrał się w ilości trzynastu.
Zawrócili. I stanęli. To co zobaczyli przeraziło ich bardziej niż stadko wielkich demonów. Pozostałe plutony były rozłupywane z każdej strony. Orki, Gobliny i te małe pokurcze Snotlingi skakały wszędzie.
Cała kompania, nie licząc plutony Wespera zebrała się w koło i niczym w legendach dzielnie walczyli.

Wszędzie walają się trupy. Wesper który zostawił Roma, zbyt słabego aby chodzic dotarł do proporca kompani. Był cały porwany. Strzępy materiały furkotały na wietrze…

„DO BRONI!!! TRZA POMÓC NASZYM!!!”
Pluton Wespera zawziął się w sobie. Wiedzieli że dla wielu, jeśli nie dla każdego będzie to ostatnia szarża w ich życiu.
Rzucili się ostatkiem sił na plecy zielonych otaczających kompanie.
Cios za ciosem, nie oszczędzając nikogo, niczego rąbali swoimi mieczami każdego kto był zielony, każdego kto śmierdział, każdego kto zabił kompanów, każdego na kim można było dokonać swojej prywatnej zemsty.
Zieloni mieli przewagę sześciu, może siedmiu do jednego. Kompania wewnątrz pierścienia widząc pluton na zewnątrz ożyła. Przestał się już tylko bronić, ruszyła do ataku z furią w oczach.
To decydujące starcie. Wieli dobrych wojowników i wielu wściekłych Orków.
Ludzkie wyszkolenie zmierzyło się z Zielonoskórą zaciekłością.
Dyscyplina przeciwko żywiołowi.
Wiara w leprze jutro stanęła naprzeciw pogardzie do życia…
Szala zwycięstwa przechylona początkowo z stronę zielonych, zaczęła przechylać się w stronę Averlandczyków, po to jednak by zaraz powrotem spaść a potem znów się podnieść.
Do ostatniej minuty nie można było choćby zgadnąć kto wygrywa.
Kto jest kompanem walczącym obok i w końcu kiedy to się skończy.
Nie można było zrachowac ile jeszcze musi polec…


Klękną przy sztandarze. Objął drzewiec obiema rękami i zaczął płakac…


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Prywatne forum WFRP Strona Główna -> Opowiadania Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
BBTech Template by © 2003-04 MDesign
Regulamin